Sobota
KLM to wielce poprawne linie lotnicze. W zasadzie nic im nie można zarzucić. Dowiedziałem się, że stewardessy i stewardzi mają 6 miejsc do spania. Wchodzi się tajemnym wejściem przy kiblach, a leżanki są "na górze". Wózki na lotnisku są płatne po 2 US$. Oczywiście łączymy się w małe grupy interesu i w kilka osób bierzemy jeden wózek. Nie ma ludzi obskakujących turystów i chcących na nich zarobić.
Stolica Ekwadoru - Quito ma 40 km długości ale tylko 3 km szerokości, leży bowiem pomiędzy dwoma wysokimi łańcuchami górskimi. Miasto leży w nieprzewiewnej kiszko-niecce i w konsekwencji dają się czuć spaliny. Płaci się dolarami amerykańskimi, co dla nas jest bardzo wygodne.
Śpimy w hotelu, którego okna wychodzą na klatki schodowe lub do wewnętrznej studni przykrytej dachem. Jeden z pokoi nawet nie ma okna - same drzwi. Niestety takie rozwiązania są typowe dla Ameryki Południowej - trzeba się męczyć w duchocie. Ktos tam dostał pokój z oknami na zewnątrz, czyli na ulicę, ale są one na stałe zamknięte, a poza tym rano wdziera się hałas. I w sumie nie wiadomo, które pokoje są lepsze - czy te z okienkami do wewnątrz, czy na zewnątrz. Zawsze oczywiście można dopłacić do pokoju lepszego, którego okna wychodzą na "ciche zewnątrz".
W Ekwadorze trzeba pamiętać o jednej ważnej rzeczy. Na wysokości 2400 m n.p.m ponieważ jesteśmy na Równiku jest dużo bliżej do Słońca niż z czubka Rysów. A promieniowanie słoneczne jest bardzo silne, dlatego cały czas, nawet w pochmurny dzień trzeba uważać by nie ulec poparzeniom słonecznym.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Niedziela
"Qui" "to" - "miejsce" "w środku". Nasz przewodnik - Gustawo - twierdzi, że już przedinkascy Indianie, którzy tak nazwali to miejsce, wiedzieli, że jest ono szczególne i leży w środku lub centrum. W domyśle, jak daje do zrozumienia Gustawo - na równiku. Łazimy po mieście, zwiedzamy coś w rodzaju pałacu prezydenckiego, ulicę 7 krzyży.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Po porannej włóczędze po gwarnym, pełnym atrakcji, centrum jedziemy na wzgórze Panecillo. Wzniesiono na nim Statuę Marii Dziewicy. To stalowa konstrukcja, a jej postument odgrywa rolę muzeum. Za opłatą można do niego wejść, przejść po schodach kilka pięter z ekspozycjami. Po czym można wyjść na balkonik u stóp postumentu i zrobić wokół zdjęcia panoramy Quito.
|
|
|
|
|
|
No i w końcu lądujemy na Równiku. Zwiedzamy wielką atrakcję turystyczną Ciudad Mitad del Mundo. To wielki obszar gastronomiczno-rozrywkowy. Największe moje zainteresowanie wzbudziła piosenka "Ecuador, Ecuador mi pais" śpiewana przez animatorów i tłum zgromadzonych Ekwadorczyków w różnym wieku.
Ciudad - czyli miasteczko, i rzeczywiście jest to miasteczko. Restauracje, bary, sklepiki, muzea. My nasze zwiedzanie zaczynamy od jedzenia. I tu już chyba łapiemy rytm. Do wyboru jest drugie, głównie pomiędzy kurczakiem, wołowiną i czasem rybą bądź wieprzowiną i do tego malutki deser. Napoje są we własnym zakresie. Zdarza się jednak, tak w co trzeciej restauracji, że płacić trzeba tylko za alkoholowe, a soki i woda są za darmo. Po obiedzie zwiedzamy muzeum lodów, gdzie Pani pokazuje jak lody się kręci. Miedziana misa leżąca na bryłach lodu (dawniej przywożonych z odległych lodowców), drewniana kopyść, odpowiednie składniki - i po 3-4 minutach kręcenia faktycznie w misie pojawiają się lody.
Cały czas trwają dyskusje czy Ciudad Mitad del Mundo i wyrysowana w nim linia równika, to rzeczywisty Równik. 200 metrów dalej znajduje się prywatne muzeum Intiñan Solar Museum. Świetny opis tego muzeum i tego gdzie leży rzeczywisty Równik można znaleźć na blogu Magdy i Macieja [ http://bylismytam.pl/srodek-swiata/#more-10847]:
Postanowiliśmy i my sprawdzić jak to jest z tym równikiem i środkiem świata.
Oczywiście równik przebiega przez wiele państw na całym świecie, jednak to tutaj stoi symboliczny pomnik środka Świata.
Mitad del Mundo - tzw. Środek Ziemi - EkwadorMitad del Mundo (hisz. Środek Ziemi), leży zaledwie kilka kilometrów na północ od Quito – stolicy Ekwadoru. Można tam dojechać komunikacją miejską (szczegóły w wpisie o komunikacji w Ekwadorze).
Na dużej przestrzeni otoczonej wielkim ogrodzeniem znajduje się …, no właśnie co? To taki współczesny skansen etnograficzny. Wejście tam niestety nie jest tanie. W wersji podstawowej 12 $ na osobę (sam wstęp bez zwiedzania obiektów kosztuje 3,5 $).
Od razu zaznaczę – NIE WARTO.
Monumentalne, stylowo pomieszane budynki (nowoczesne szklane Museo Etnográfico, kolonialne budynki, kolorowa kapliczka, mikroskopijne planetarium, pomiędzy sklepikami) miały nam opowiedzieć o historii ziemi i jej budowie. Okazały się mało przystępne. Brak przewodników i informatorów. Nawet nie ma ładnych pamiątkowych biletów (które zbieram) tylko zwykły wydruk z kasy fiskalnej.
Głównym elementem całego parku jest stojąca na środku wieża – wejście dodatkowo płatne – z kulą ziemską na szczycie. Stoi ona dokładnie na linii równika, wyznaczonej w XIX przez francuskich badaczy.
NIESTETY – narzędzia, którymi była wyznaczana ta linia okazały się nieprecyzyjne i tak naprawdę równik biegnie 240 metrów dalej.
Tą sytuację wykorzystał właściciel działki sąsiadującej z parkiem, przez którą to rzeczywiście według współczesnych pomiarów GPS przebiega równik.
I tak naprawdę tutaj WARTO wejść.
Miejsce to nazywa się Intiñan Solar Museum. Traficie do niego bez problemu idąc główną drogą, wzdłuż płotu parku (nie wiem po co on jest taki wielki i toporny). Szutrową ścieżką dotrzemy do świetnie urządzonego „placu zabaw”. Myślę, że tak najlepiej można nazwać to miejsce.
Tutaj nie zobaczymy, równych gablotek, monumentalnych budowli. Tutaj za równowartość 4 $, dzięki przewodnikom (mówiącym po angielsku i dwa słowa po polsku – świnka morska) poznamy ciekawostki związane z prawami rządzącymi naszą planetą i jej ruchem obrotowym. Zobaczymy tu jak działa prawo Coriolisa (ruch wirowy), inny z każdej strony równika. Postawimy surowe jajko wąskim stożkiem na gwoździu. W południe „zgubimy” nasz cień (tak naprawdę idealnie go zgubimy w dwa dni roku, 21 marca i 21 września, w pozostałe zgubimy go prawie). Wszystko wśród niepozornych, ale bardzo ładnych i pasujących do tego miejsca rzeźb sztuki indiańskiej.
|
|
|
|
|
|
Kolejne atrakcje w muzeum Intiñan to oglądanie jak wyplywa woda w zlewie na równiku i po obu jego stronach (ok. 3 metrów), chodzenie z zamknietymi oczami po równiku i ustawianie jajka na łebku gwoździa. Pierwszy ustawia jajko Piotr, tłumaczy im potem jak się to robi: cały cas trzeba jajko podtrzymywać palcami bardzo mało zmieniając jego położenie i próbując czy się nie wywala, w pewnym momencie, rzeczywiście stoi i się nie rusza. Po tym instriktażu udaje się mi i Ani, ale nie jest to jednak proste i nie wszyscy mają wystarczająco dużo cierpliwości by je ustawić.
Jedziemy do krateru wulkanu Pululahua. Jest to jeden z niewielu (w ogóle to chyba dwóch) kraterów w Ameryce Płd. zamieszkałych przez ludzi. Schodzimy, podchodzimy, spociłem się jak mysz.
Bardzo późno lądujemy w kolorowym, jak z bajki, hotelu La Casa Sol Otavalo. Niestety nie możemy docenić ani jego ciekawej architektury ani kolorystyki - jest ciemno, jesteśmy głodni i chce nam się spać. Ciekawostka tego hotelu jest docieranie do pokoi: my z recepcji idziemy w dół do świetlicy, wychodzimy z niej i po trawie w prawo do góry, by ponownie wejśc do hotelu i schodkami na pierwsze piętro. To wszystko z worami po 20 kg.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Poniedziałek
Budzimy się strasznie rano, chyba nawet była to 4.30. Dziś dzień wejścia aklimatyzacyjnego wcale niezgodnego z opisem Exploruj'a. Osiągamy wysokość 4134 z wysokości 3331, czyli ok. 800 metrów deniwelacji.
Wejście po śliskich i dość pionowych trawach. Od razu wychodzą braki logistyczne: brak cukierków w kieszeniach, brak rękawiczek. Niby gdzieś to wszystko jest w plecaku, ale właśnie podczas takiego lightowego wejścia trzeba sobie wszystko poukładać we właściwe miejsca. Cienkie rękawiczki mają być już w polarze, grube na dnie w plecaka. Mała buteleczka z wodą + cukierki już w kieszeniach kurtki goretex'owej…
Po zdobyciu szczytu zwiedzamy rynek miejscowych indian Otavalo, a później wodospad.
Wieczorem jemy obiad w eleganckiej rastauracji, ale niezwykle źle zorganizowanej. Śmieszne było bo kelnerzy nie mieli pojęcia jak nas obsłużyć. Już zacząłem rozumieć dlaczego nasz przewodnik Gustavo zawsze stara się pomagać kelnerom - wiekszość z nich to po prostu fajtłapy. Płacąc kilka dolarów za piwo dałem banknot 100 US$ i o dziwo bez gadania dostałem resztę.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Wtorek
Śniadanie o 7.00, wyjazd o 8.00. Wjeżdżamy kolejką, pierwszymy wagonikami, które jeszcze są myte. Całość robimy w 6 godzin. Rano lampa, ale sam szczyt był w chmurach.
Na wieczornej odprawie dowiadujemy się, że od jutra zacznie się ostry zapieprz i wychodzenie z samego rana albo nawet po nocy. Jutro pobudka o 5.00.
Market pracuje do 20.30. Na kolacje idziemy na ulicę la Ronda. Pełno tu stosunkowo tanich knajpek, serwujących całkiem smaczne dania.Zupa za 4 U$, danie 3-7, małe piwo 1.25, duże 2.50 U$. Smacznie i szybko. Ale kelnerzy znów mają duży problem z oddzielnym rozliczeniem rachunków.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Środa
Aklimatyzacyjne ganianie po trawie na wysokości 4200. Kolibrów nie spotkaliśmy, a sam szczyt ostry jak brzytwa. Osvaldo - nasz główny przewodnik - prosił, by nie zbliżać się do krawędzi, bo zaraz za nią ostra przepaść.
Schodząc rozmawiam sobie z Oswaldo. Prowadzi gospodarstwo, ma 12 mlecznych krów. Mówi, że mają problem z Wenezuelczykami. Codziennie dociera ich tu około 3000, pomimo że Ekwador nie graniczy z Wenezuelą. Problemem jest to, że są bardzo roszczeniowi.
Po dojściu do autobusu, Fausto - kierowca, jak zwykle, częstuje nas owocami.
Jedziemy sobie naszym autobusem dalej. Wjeżdżamy na Panamericanę i… buch! Strzelają dwie opony. Dotaczamy się do parkingu… który okazuje się parkingiem night clubu San Carlos.
Po parkingu, w kusych szortach, lata sobie, chyba najważniejsza pracownica tego klubu. Fausto - nasz kierowca wrzuca na siebie kombinezon, nurkuje pod autobus by wymienić oba koła. Wejście do klubu jest, mniemam że dla niepoznaki, przez restaurację. W pewnym momencie podjeżdża taksówka, z której wysiada trzech coś-w-stylu mafiozów. Jeden tak stary, że aż ledwo idzie. Panienka znika, a my wymieniając pikantne komentarze wsiadamy do autobusu i dalej jedziemy Panamericaną. Takie chwilowe przecięcie kilku zupełnie rozbieżnych ludzkich wątków…
Wieczorem dojeżdżamy do przedziwnego hotelu, a raczej schroniska - Hostería La Llovizna. Mam wrażenie, że to swojsko brzmi - jak ojcovizna. Pokoje prymitywne i zimne, tylko kilka z nich ma prosty prysznic lub ubikację. Nasza Marta z trudem przyporządkowuje nam, właściwe według jej uznania, pokoje. Jedni mają swoje kible inni będą musieli latać do wspólnych. Szpeimy się, jutro czeka nas wczesne wyjście.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Czwartek
Wstajemy o 330. Palny się zmieniły ale zaraz wróciły do poprzedniej sytuacji. Oswaldo chciał na podzielić na dwie grupy. Silniejszą idącą dziś i słabszą jutro, ale nie zgodziliśmy się. Zdecydowana większość chciała iść razem i dzisiaj.
Po ciemaku dojeżdżamy do punktu startowego. Wyłazimy z naszych terenówek, dnieje, mgła. Ruszamy, a im wyżej tym wiatr silniejszy. Generalnie choć nie pada to pogoda do d. Okolica mało ciekawa, zresztą mało co widać. Idziemy, idziemy, wchodzimy w coraz gęstszą mgłę by wreszcie dotrzeć do schroniska. jest niewielkie ale ma kuchnię i można sobie zamówić coś do jedzenia lub picia.
GPS'y pokazywały wysokość 4790-4800, a w opisie jest, że schron leży na wysokości 4675 m n.p.m.
Walę się na wyrko, to taki sposób na wypoczynek. Coś tam jemy, coś pijemy i w końcu sygnał do wymarszu. Na zewnątrz mgła i mocno wieje. Wcale nie mam "parcia na szczyt" ale jak wszyscy to wszyscy. Po przejściu może 200 metrów grupa staje. Ponoc tych idacych 40 metrów przed nami wiatr mało co nie powalił na ziemię. Podejmujemy grupową decyzję - wycof. Chyba ulżyło wszystkim.
Wieczorem siedzimy w hacjendzie Cello de Luna. Prowadzi ją syn Ekwadorki i Szwajcara. Pokoje ogrzewane są małym kominkiem. "Ciepła woda" tylko czasem jest letnia, a prąd jest dopiero od 1700. Najgorszy jest brak jakichkolwiek półek w pokojach. Natomiast łóżka maja elektrycznie podgrzewane materace, kupione chyba w Europie bo są konwertery napięcia ze 110V (standard w Ekwadorze) na 220V.
Rozmawiam sobie z Gustavo o zaletach i wadach oparcia się przez Ekwador na US$:
Wieczorem przychodzi rozpalić nam w kominku właściciel i tłumaczy nam, że cały ten kompleks budynków to nie były klasztor. Tak nam się wydawało bo centralnym i najokazalszym budynkiem był kościółek. jest to typowa dla całej Ameryki Łacińskiej, od Meksyku aż po Ziemię Ognistą, hacjenda - dom właściciela dużego terenu. Oprócz budynków gospodarskich i mieszkalnych była też kapliczka lub kościółek dla dojeżdżajacego księdza.
|
|
|
|
|
|
Piątek
Dziś mamy dzień wypoczynkowo-aklimatyzacyjny. W planach jest chodzenie po krawędzi krateru Quilotoa (3 914 m n.p.m.). Ale zanim do niego dojedziemy zwiedzimy targ owocowo-warzywny w Latacunga i mini chatkę krytą strzechą z trawy, w której nadal mieszkają Indianie. Rano dosuszam koszulę suszarkę, po czym wyskakuję by obfotografować hacjendę.
|
|
|
|
|
|
Targ przekolorowy i sporo na nim nieznanych nam rzeczy. Pierwsza to duże zielone owoce czerymoya, zółte podobne o wielkich ogórów babaco, owoce męczennicy czyli po tutejszemu granadilla, i wielkie jeżyny mora. Kupujemy na wieczór, zachwalane przez Piotra, czerymoye i zapakowane w liście pastylki z cukru trzcinowego.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Potem zatrzymujemy się przy superprymitywnej chacie lokalnych Indian. W tej izdebce pokrytej strzechą z trawy mieszkają wraz z ludźmi świnki morskie i kurczaki. Tych pierwszych jest tak dużo, że ma się wrażenie chodzenia po miękkim, puszystym, rozbiegającym się dywanie, tych drugich jest para i siedzą sobie w klatce.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Kolejna atrakcja to kanion rzeki Toachi. Robi wrażenie, szczególnie wąska półeczka prowadząca do cypelka otoczonego z trzech stron kilkudziesięciometrowymi urwiskami.
|
|
|
|
|
|
Ostatnim punktem programu jest zwiedzanie wodno-wulkanicznego cudu natury jakim jest jezioro w kraterze Quilotoa. Idziemy ścieżką prowadzącą jego górnym obrzeżem. Krater wypełnia woda, jezioro ma średnicę ok 3 km i głębokość 100 metrów. Woda, ze wzgledu na zawartość siarki, jest ciemno-zielona. Jak popada dużo deszczu to zmienia się na jasno-zieloną. Okoliczni Indianie uważaja to za znak dany od bogów, że nie zachowują się jak należy. Miasteczko Quilotoa ma ciekawą architekturę i widać, że mieszkańcy są zamożni - wszystko dzięki turystyce.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Wieczorem jemy czyrymoje i ponownie rozmawiam sobie z właścicielem alberge Cuello de Luna, który jak wczoraj rozpala nam w kominku. 10 lat temu biznes szedł dobrze i hotelik się rozbudowywał. Obłożenie było 100%. Teraz jest zdecydowanie gorzej - kryzys w USA, kryzys w Europie.
|
|
|
Sobota
Dzień transferu do schroniska Jose Ribas pod Cotopaxi. Pakujemy wory, które zostaną w autobusie, i plecaki uderzeniowe. Musimy z nimi podejść 200 m do góry, z parkingu do schronu.
Rano mam krótkę scysję z D. Siedzimy przy długim stole, masło podano tylko w jego lewej części. Jest już zjedzone proszę więc by przyniesiono nowe. Gostek przynosi i znów je stawia w lewej części. Siedzący tam ludkowie rzucają się na nie, zwracam uwagę, że mogliby je dać na prawą część stołu, tym którzy jeszcze masła nie jedli. D na to, że to głupia uwaga. Na to ja pytam sie go jak on sam by zareagował gdyby to on jeszcze masła nie miał. "Poradziłbym sobie" - odparł. No cóż zadufany w sobie korpoludek, którego niedawno awansowano na wyższe stanowisko - z poganiacza sprzedawców, na poganiacza poganiaczy.
Do Parku Narodowego Cotopaxi wjeżdża się najpierw przez biuro rejestracyjne, a potem przez oficjalną bramę. I tu właśnie stoją tablice informujące jak zachować się gdyby nagle doszło do niespodziewanej erupcji wulkanu. No cóż, ostatnia erupcja miała miejsce w 2015 roku, a więc tablice są jak najbardziej uzasadnione. Przejeżdżamy przez lasy z różnych choinek. Naszą uwagę zwracją głównie Pinus patula (kraj pochodzenia Chile) i Pinus radiata (Sosna kalifornijska). Po pewnym czasie wyjeżdżamy z lasu na przesuchą, i w zasadzie pozbawioną roślinności, rówień.
Na niej to zbudowano restaurację z odległym widokiem na piękne Cotopaxi. Zaiste piekna to góra choć nie pięknem strzelistego Mnicha czy Dru, piękna jest swą krągłością i proporcjonalnością stożka.
Lunch jemy w tej własnie restauracji. Posiłki te i kolacje są na jedno kopyto: 1/. zupa: krem z wrzutką ziemniaka lub avocado, 2/. drugie: ziemniaki, warywa 9gotowane lub surowe) i mieso (wołowina, kurczak, wieprzowina, jagnięcina lub ryba) gdzieniegdzie do tego podaja dodatkowo ryż jako wypełniacz, 3/. Mały deser, 4/. napoje to woda, piwo i świeżotłoczone z przeróżnych egzotycznych owoców soki (gdzieniegdzie wszystkie napoje sa płatne, a gdzieniegdzie tylko alkoholowe, reszta jest w cenie obiadu).
Podjeżdżamy naszym eleganckim autobusem na parking pod Cotopaxi. Droga jest niesamowicie terenowa i wysuszona - podnosimy tony kurzu. Fausto jest świetnym kierowcą i daje radę, choć w zasadzie trzeba by jechać tu jeepem.
Schronisko jest duże, wita nas Fernando - symaptyczny właściciel. Łóżka mamy zarezerwowane. Są duże, 2 piętrowe, z wygodnymi przejściami. Ogrzewania brak, jest zimno, ale dajemy radę. Jest natomiast prąd i światło. To czego jednak brakuje najbardziej to brak wody. Kible spłukuje się wodą zaczerpniętą wiaderkiem z beczki ustawionej na zewnątrz.
Wyjmujemy śpiwory, robimy ostatnie przepaki worów uderzeniowych, odkładamy ubranie na wyjście i
zalegamy.
Pobudka o 2230. Oswaldo przekłada ją na 2300 bo jak mówi jest "windy". Ja juz myslę, że nie wyjdziemy wcale. Ale nie, o 2300 wstajemy, schodzimy na "śniadanie": rogalik z dżemem, picie do woli. Szpeimy się i wychodzimy. Nie biorę aparatu, bo waży 600 gr. Komórka powinna wystarczyć.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Niedziela
Raki zakładamy zaraz za schroniskiem. Jesteśmy podzieleni na zespoły: 2 klientów i 1 przewodnik. Nasz nazywa sie Manuel, ma około 150 cm wzrostu, mówi w Quechua musi być zatem Indianinem. Przewodnicy znaja drogę i mają nas ubezpieczać. Ale do trzymania tempa, najważniejszego elementu wejść wysokościowych, to się słabo nadają. Raz idziemy za szybko, raz za wolno, jak chcemy stanąć to mówią, że nie teraz ale za chwilę. Nie jesteśmy z tego zbytnio zadowoleni.
Podejście jest łatwe technicznie, wszystkie szczeliny zasypane niedawno śniegiem, zmrożonym teraz na beton. Jest stromo ale idzie się dobrze.
Założyłem na siebie podwójne buty ale cienkie skarpetki. Na nogach cienkie rajtuzy z wełny merinosa, cienkie spodnie turystyczne przeciwiatrowe spodnie z goretexu. Góra: koszulka z merinosa z długim rękawem, gruby polar i kurtka goretexowa. Na to uprząż. Szyja: cienka bandanka. Głowa: czapka Tromsø i kask z czołówką. Dłonie: 5 palczaste ciepłe rękawice. W plecaku miałem jeszcze sweter puchowy i grubą bardzo ciepła kurtkę puchową. Po drodze okazała się bardzo przydatna.
Najpierw dodałem miedzy merinosa a polara sweter puchowy, potem zmieniłem polara i goretex na kurtke puchową, a ciepłe rękawice na łapawice puchowe. Byłem zaskoczony sprawnością ładowanej czolówki Blac Diamond, świeciła od 23.00 do 6.00 rano.
Samo wejście cały czas po dobrym zmrożonym śniegu, głównie dość stromym. Kluczyliśmy ale w ćmie i tak nic nie było widać. Tak od wysokości 5500 musiałem już przystawać co pewien czas, ale nikt mnie nie wyprzedził. Inni widać też przystawali. Tuż pod szczytem umówiłem się z Manuelem, że idziemy 10 kroków i stop. Ja kroki liczę od tej samej nogi, nasz przewodnik od każdej no i wyszło, że zatrzymywaliśmy się co moje 5 kroków. Na dobre wyszło.
Wejście na szczyt imponujące. Jest tuż po wschodzie Słońca, wchodzimy od ocienionej strony i nagle pełen blask! Światłość! A pod stopami dywan z chmur, które też odbijają światło. Nieco poniżej pod prawą stopą przeokrągły krater. Ponoć dawno temu, jeszcze w czasach przedinkaskich byłi tu Indianie. I jak zobaczyli doskonałość tego okręgu to nazwali górę "Szyja księżyca" - Cotopaxi.
Po drodze czuć było siarkowodów i tlenek siarki. Gaz ten w połączeniu z wodą (na oczach i w płucach) daje kwas siarkowy i niszczy nabłonek, powodując kaszel wulkaniczny. Myśmy tego smrodu zbytnio nie odczuli, ale inni mocno narzekali. No cóż wyziewy wydostają się z krateru w obłokach i jak sie ma nieco szczęścia to sie w taki obłok nie wchodzi, a jak się nie ma, to…
Szczyt sie zdobywa ale trzeba też zeń zejść. tak jak mnie byłoxle pod góre, to Danusi jest źle w dół. Podczas wejścia nie jedliśmy, tylko cukierki, i chyba dlatego jest jej niedobrze.
Jak schodzę ze szczytów to zawsze zaskakuje mnie jak wiele musiałem podejść. Ten wysiłek widzę dopiero w zejściu. W zejściu, które zwykle jest długie, a ponieważ nie w nocy to widać cały ogrom podejścia.
Po drodze w pełnym słońcu widać przecudne filary śnieżne. Niestety nie mam aparatu by je sfotografować. Przecudne widoki. Zejście po prostu męczące, śnieg trzyma mocno, raki dają pewne oparcie, rośnie tylko zmęczenie.
W schronie jesteśmy o 9.00 rano, mamy jednak wrażenie, że jest 17.00. Danusia zalega w śpiworze, a ja ubieram się w kurtkę puchową - po wyczerpującym wysiłku, gdy jest chłodno zwykle mną telepie, dostaję dreszczy. Kurtka temu zapobiega. Siedzimy sobie w stołowce i gadamy. Dostajemy śniadanie: kaszkę mannę z kukurydzy i herbatę. Relaks w poczuciu odniesionego sukcesu, jasne słońce oświetlające stołówkę, niezobowiązujące rozmowy zadowolonych ze swego wysiłku ludzi, już nie ma znaczenia, że jest zimno, nie ma wody i nie jesteśmy umyci - zaiste, piękne chwile.
Pakujemy sie do zejścia i obwieszeni jak choinki schodzimy na parking. Niezawodny Fausto, ze swoim niezawodnym autobusem czeka na nas.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Po drodze do Baños de Agua Santa jemy obiad w wykwintnej restauracji, do której prowadzi aleja obsadzona eukaliptusami, pnie których są 3 razy grubsze niż wszystkie, które do tej pory widziałem.
Około 17.00 ladujemy w hotelu "Donde Ivan" w Baños, miejscowości pełnej atrakcji turystycznych, w której mamy nabierać sił przed Chimborazo. Mało kto wierzy, że uda nam się na niego wejść. Kalkulujemy sobie, że skoro tak się zmęczyliśmy wchodząć 1100 metrów deniwelacji z wysokości 4800 m npm. to nie wyobrażamy sobie byśmy weszli na wysokość 6263 startując z też z 4800 (Carrel Refuge) i na dodatek idąc dłuższą drogą. Nie wydaje nam się to realne, ale na razie myślimy o jutrzejszym aktywnym odpoczynku.
Pokój mamy na ostatnim 4 piętrze, windy nie ma i dlatego musimy te nasze 40 kg wnieść na górę. Wczoraj dymałem pod górę ponad 1000 metrów i nie było żadnych problemów prócz ogólnej wydolności organizmu. Tu mam problem z wejściem po schodach - nie pozwala prawe kolano. Śmieszne.
Hotel "Donde Ivan" fajny, nazwałem go tropikalny, choć nam Polakom imię Ivan bardziej kojarzy się z Syberią. Jest pełen zieleni i ma się wrażenie bycia raczej w otwartym ogrodzie niż zamkniętym budynku. Piękna jadalnia, ogromny taras z pięknym panoramicznym widokiem na miasto, zakątki do posiedzenia wsród kwiatów. Najbardziej egzotyczne są jednak kible męskie tuż przy schodach, wchodzący widzą lejącego, a lejący wchodzących.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Poniedziałek
Dzień aktywnego odpoczynku, a Baños jest w pełni przygotowane by go dostarczyć. Budzę się jak zwykle wcześnie, biorę apara i robię zdjęcia hotelu. Widoki z… pomieszczenia w… no i jak zwykle to co mnie intryguje - grupość ścian w krajach AmPołu. Ciekawostką tego hotelu jest to, że numeracja pokoi jest zupełnie "od czapy". Obok pokoju 11 jest pokój 12 a za nim.. 20.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Po śniadaniu wynajmujemy rowery i zjeżdżamy 17 km w kierunku głównego wodospadu, mijając po drodze 2-3 pomniejsze. Zatrzymujemy się i fruwamy nad kanionem tam i z powrotem. Pełno tu rozpietych lin, które za 10 US$ to umożliwiają.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Na końcu trasy schodzi się już na piechotę ostro w dół, by zobaczyć właściwy wodospad. Duży i porywisty, wokół którego zbudowano cały system ścieżek i balkoników tak by można było go obejrzeć z każdej strony. Niektóre korytarze wykute w skale są na tyle wąskie i na tyle pionowe, że trudno się jest przez nie przecisnąć.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Po powrocie na góre, tam gdzie zostawiliśmy rowery, jemy wspaniały i obfity obiad, do którego zamówiłem tomato juice, spodziewając się gęstego czerwonego soku. To co po chwili laduje przede mną przypomina kolorem kartoflankę, a smakiem wszystkie znane mi kwaśne soki. Obiad zaczęliśmy od wielkiego empanadosa (pieroga) nadziewanego bananami i czekoladą. Potem danie główne. Smażonych krewetek było dużo, a na dodatek były pyszne, do nich doadno ryż, frytki i suruwke warzywną. Wiekszość z nas pozostawiła niedojedzone danie, z czego skwapliwie skorzystały okoliczne psy.
|
|
|
Ładujemy rowery do specjalnie przystosowanego do tego busika i wracamy pod górę do Baños.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Wszyscy wracają do hotelu, a ja zostaje by zwiedzić kościół Santuario Nuestra Señora del Rosario de Agua Santa i muzeum Museo etnoarqueológico y de la Virgen Baños. Śmieszne ono jest. Piszą o tym w trip advisorze i mówił o tym Piotr, który zwiedził je wczoraj. W kilku salach eksponowane są gliniane figurki przedinkaskich indian: rodząca kobieta i rozwalony jeleń z wyeksponowanym męskim przyrodzeniem. W jednej z sal jest "mydło i powidło": obraz Jana Pawła II-go w otoczeniu wypchanych głów jeleni, a poniżej projektor i maszyna do pisania sprzed 30 lat.
Tomato juice zrobił swoje i dopadło mnie rozwolnienie. Całe szczęście, że muzeum miało całkiem znośny kibelek.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Z muzeum idę klucząc w kierunku hotelu. Wstępuję do supermarketu i kupuję dwie cole i batoniki na jutrzejszą wyprawę. Cena coli dokładnie taka sama jak przy wjeździe do Parku Narodowego Cotopaxi.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Wieczorem postanawiamy wybrać się do basenów termalnych. Pierwszy - Virgien, nam sie nie podoba. Jest mały i pełno w nim ludzi. Jedziemy do położonych z dala od centrum Termas de Santa Ana. Bierzemy taksówke za 2 dolary. Jest super. Jest wiekszy i cały dla nas. Musimy kupić czepki (po dolarze). Moczymy się w basenach o średniej temperaturze, bo ani do zimnego ani do gorącego nie da się wejść. Po skończonej kąpieli pani z kasy dzwoni po taksówkę. Ta po przyjeździe ma już nabite 1.80 US$. Dowozi nas do kościoła i za całość płacimy 3 US$.
Idziemy na ciastko z herbatą do ciekawej restauracji. Ciekawy jest również zaparzacz do herbaty w kształcie chłopka siedzącego w basenie - z jego galotek wypływa esencja. Tradycyjnie rozgrywam też jednego break'a w bilarda. Sporo tu stołów po knajpach.
Nie pakujemy się, tym zajmiemy się jutro rano. Teraz jeszcze wieczorne rozmowy Polaków. Okazało się, że Ania Biały Ząbek skoczyła na banji.
Wtorek
Najpierw trzeba wyjaśnić jak to jest z tym Chimborazo:
Góra | Wysokość góry w metrach nad poziomem morza | Odległość wierzchołka w kilometrach od środka Ziemi |
---|---|---|
Chimborazo |
|
|
Mount Everest |
|
|
Tak więc szczyt Chimborazo jest o 2.1 metra dalej oddalony od środka Ziemi niż
szczyt Everestu. Everest jednak ciągle "rośnie".
Źródło Wikipedia eng., stan 2018.02.17 |
Dzień transferu pod Chimborazo. Zamieszkamy w niższym schronisku Carrel Hut (4,850 m), co źle wróży wejściu. Różnica, co prawda, zaledwie 150 metrów deniwelacji, ale na tej wyskości i przy podejściu 1500 metrów to bardzo dużo. Schronisko full-wypas, jest w nim woda i jest ciepło. Jedzenie standard.
Budzimy się o 21.00 i po niewielkim posiłku i oszpejeniu ruszamy do ataku. Wychodzą cztery zespoły, reszta wcześniej już zdecydowała, że szczytu atakować nie będzie.
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Środa
Atak
Wcale nie o pólnocy, bo chyba wyśliśmy o 21.00. Początkowo, trawersując w kierunku lewego żebra, idziemy zwartą grupą. Jesteśmy podzieleni na trójkowe zespoły. Naszym przewodnikiem jest znów Manuel. Gostek jest niższy od Danusi. Jest Indianinem i uczy nas keczua: haku - idziemy. Grupa stopniowo rwie się. Silniejsi idą szybciej. Idzie mi się dobrze prócz jednego objawu: od czasu do czasu mam jakby chwilową utratę równowagi. Ale z motywacją mam mocno na bakier. Nie mam ochoty na "danie z siebie wszystkiego" - idę tak jakby tylko dla treningu.
Odstępy rosną, przed nami sa "chłopaki" i Marta z Agą. Księżyc świeci ale pod skałami jest zupełnie ciemno. Idziemy w rakach po popiele i kamieniach wulkanicznych. Na poziomym żebrze (5500 m. n.p.m.) podejmuje decyzje o wycofie. Danusia z niechęcią ale ją przyjmuje. "Chłopaki" wycofali się 100 metrów wyżej, a Marta z Agą z 5900. Chłopakom, tak jak i mnie już się nie chciało, natomiast nasze dziweczyny zawraca Oswaldo. Warunki śniegowe na stoku są ponoć bardzo złe i gwarantują wypadek. Stok pokrywa warstwa lodu, puchu, potem znów lodu i znów puchu, a na tym wszystkim jest zmrożony śnieg.
Nikt z nas nie wchodzi. Szczyt w 8 godzin zdobyła natomiast Austriaczka (przewodniczka z Tyrolu), ale inną drogą - krótszą - której Oswaldo nie chciał wybrać.
W schronie jesteśmy w okolicach 4.30. Kładziemy się spać i śpimy, bo ci co odpuścili sobie Chimborazo poszli na wycieczkę. Gdzieś tak w południe wsiadamy do naszego autobusu i jedziemy do Alausi.
|
|
|
Czwartek
Wstajemy bardzo rano. Dziś mamy zrobic wycieczkę koleją na dno kanionu. Taki zjazd/wjazd poglądowy na to jak wygladała kolej andyjska przeprowadzona bardzo stromymi stokami. Śniadanie jest przesmieszne. Nie dość, że nie możemy znaleźć gdzie ono jest, to kelner - starszy pan, wybrylantynowany przystojniaczek - niczego nie ogarnia. Proszę go o czarną herbatę to mi wwala zieloną. Danusię długo wypytuje jaka kawę chciałaby wypić, po czym nicj jej nie serwuje. Zapomniał biedaczysko. Takich lapsusów jest mnóstwo: albo dostają nie ci co trzeba, albo ci co trzeba ale nie to co trzeba. Nasi tak typowo po polsku się wściekają, a ja mało co nie sikam ze śmiechu. A nasz "lewy" kelner szpanuje znajomościa kilku zdań po francusku - "Bonjour madame…".
Gustavo zażenowany tym całym jego zachowaniem chce mu pomóc. Zresztą Gustavo pomagał w ten sposób w wielu restauracjach. Jednak nasz brylantynowy old-latino-piękniś odrzuca tę pomoc, ochrzania naszego naszego przewodnika i się nadyma. Boki zrywać. Dawno się tak nie uśmiałem - Lusi de Funes miałby tu co podpatrzyć.
Zjazd koleją rzeczywiście robi wrażenie. Jedziemy ostro w dół bo czasem bardzo stromych stokach, w dół do kanionu Nariz del Diablo. W szyscy w wagonie sa albo po prawej albo po lewej stronie. Co zakręt to zak ziemniaki przewalamy się na drugą stronę i cykamy zdjęcia. Na dole witają nas tańczący Indianie i niewielkie muzeum etnograficzno-techniczne. Informacje o tym ilu ludzi tu zginęło przy budowie tej linii kolejowej robią wrażenie. Wypadki, choroby, determinacja ale zbudowali, teraz natomiast to małoistotna linia kolejowa zarabiająca na turystach.
Po zwiedzeniu muzeum Indianie zapraszaja nas na tańce. I jak to zwykle bywa niektórzy z nas uderzają w tany, a inni uciekają. Ja sam nie wiem, do której grupy się dołączyć. Uciekać nie chcę bo tańczą fajnie. Cykam zatem trochę zdjęć… po czym dołączam do tańczących. Moją partnerką jest niewysoka Indianka tak z metr czterdzieści.
Około 14.00 wracamy do Alusi i ruszamy do Quito. Gustavo informuje nas o tym, że za kilka dni w Ekwadorze ma odbyć się referendum. Pytam go o podatki i okazuje się, że Najwyższy próg podatku dochodowego to 24%, VAt to 12%, ale maja też tak zwany podatek od własności wynoszący 0.5% Proszę Gustawo o podesłanie mi pytań do referendum, a ten jak to Latino - obiecuje ale nie wysyła. No cóż po pewnym czasie publikuje je Wikipedia: Ecuadorian referendum and popular consultation, 2018
Po drodze do Quito zatrzymujemy się w super restauracji. Do wyboru mamy rybę w bambusowych tutkach albo zestaw mięs, które samemu się podsmaża na rozgrzanym, płaskim kamieniu wulkanicznym. Wystrój, obsługa i oryginalność potraw robią na wszystkich wrażenie.
Wieczorem w Quito, juz po kolacji (sewiche z krewetek w sosie pycha) idziemy do knajpeczki, w której grają Latino. Tańczymy w niej przez 3 godziny jakby wstąpił w nas duch szaleństwa jakiegoś. To pewno odreagowanie po górach.
Mariusz jako jubilat wylewa siódme poty, a ja obtańcowuje wszystkie nasze panie. Kurs u Wardyńskiego wielce się przydał, choć tak na prawdę to umiem tańczyć tylko sambę dyskotekową.
|
|
|
Piątek
Ostatni pełny dzień w Quito. Czas leci, pędzi, gna, mknie - ucieka. I nic na to się nie poradzi.
Jedziemy zwiedzić las deszczowy i motylarnię. Dżungla to bardzo strome stoki, bardzo gęsto porośnięte. Tak przejść na kuskę to by się nie dało. Wszędzie wilgoć. Prawie codziennie po południu jest mist lub długi, acz niezbyt intensywny deszcz.
Na krótką wędrówke najpierw jedziemy pick'upami, a potem przedzieramy się na drugie zbocze nieskomplikowaną technicznie kolejką linową. Ogladamy nieduży wodospad i wrazamy pieszo na parking. Potem obiad na przekolorowych talerzach i motylarnia.
Ciekawe muzeum pokazujące cykl życia tego kolorowego owada. Cykamy zdjęć co niemiara. Przy wyjściu udaje nam się zobaczyć koliberki, a niektórym nawet zrobić zdjęcie - nie jest to proste.
Zupełnym juz wieczorem, przy burbonie, prowadzimy "nocne Polaków rozmowy". Fundatorka trunku jest Ania "Biały Ząbek" - prześmieszna kobitka. Jej teksty rozśmieszają do łez. Chichoczemy też z jej "pijanego" zdjęcia z Cotopaxi. Takiego szczytowania jeszcze w życiu nie widziałem.
|
|
|
Sobota
|
|
|
Niedziela
|
|
|