Z Ballarat przez Torquay do Princetown (276 km)
Muzeum otwierają o 1000 nie musimy zatem wstawać bardzo wcześnie. Planujemy obskoczyć je w dwie, góra trzy godziny i dalej w drogę, by dłużej rozkoszować się widokami Great Ocean Road. Jednak słynne muzeum złota niweczy ten plan. The Sovereign Hill Gold Museum jest na tyle atrakcyjne, że spędzamy w nim o wiele więcej czasu.
Składa się ono z dwóch części: teoretyczno-sklepowej oraz… żywej.
W pierwszej kupuje się oczywiście bilety, poznaje charakterystykę złota jako pierwiastka i metalu, historię i stronę techniczną wydobycia, dokumenty, zdjęcia, makiety wielkich (jak arbuzy) samorodków, zdjęcia największych szczęściarzy. Można też kupić wyroby ze złota, takie jak pozłacane szklane kangury, dziobaki itp, oraz sztabki. Ale cena tych ostatnich jest o kilka procent wyższa niż w Warszawie!? Kupuję sobie australijski kapelusz – nie tak dodający fasonu jak teksaskie, lecz skutecznie chroniący przed słońcem.
A przed tym trzeba się chronić, bo idziemy zwiedzać live museum. Na ogromnym terenie odtworzono warunki w jakich żyli i pracowali poszukiwacze złota i inni, którzy na nich żerowali lub im pomagali. Są studnie, prymitywne sztolnie i kopalnie z w pełni oszalowanymi chodnikami, namioty poszukiwaczy, sklepy, hotele, małe i duże zakłady przemysłowe i oczywiście knajpy, speluny i bank. Ale najważniejszą atrakcją są ludzie. Poprzebierani w ciuchy z epoki przechadzają się, pracują i rozmawiają ze zwiedzającymi. Pola złotonośne i miasteczko… żyją.
Planowane przez nas 2-3 godziny to zdecydowanie za mało. Już pierwszy pobyt w części teoretycznej trwał godzinę, a i tak jeszcze do niej wrócimy. Zaraz po wejściu do części żywej zobaczyliśmy jak kowal podkuwał konia, potem z 15 minut rozmawiałem z brodatym poszukiwaczem złota mieszkającym w namiocie, zajmującym się przy okazji ręczną produkcją ozdóbek z drutu, które można kupić w sklepiku obok. Ten żywy skansen oferuje wiele różnych atrakcji, można je oglądać, można też brać w nich udział, jak na przykład w przejażdżce dyliżansem lub płukaniu złotego piasku, który co prawda od dawna został w już całości wypłukany, tym nie mniej instruktor w podartym ubraniu i brudnym kapeluszu doskonale tłumaczy na czym płukanie złota polegało.
Dla mnie najciekawszą jest jednak opowieść młodego przewodnika o tym jak wyglądało wtedy życie i z jakimi problemami społecznymi mieli wówczas ludzie do czynienia. Oczywiście w pewnym uogólnieniu takimi jak zawsze – czystą Fizyką Życia. Żeby móc wydobywać, trzeba było od ludzi sprawujących władzę wykupić licencję, nie otrzymując w zasadzie nic w zamian. Część tych pieniędzy szła na opłacenie stróżów prawa, ci jednak głównie rekrutowali się z byłych przestępców i w zasadzie bardziej wykorzystywali władzę dla swych prywatnych celów niż pilnowania porządku. Z kolei ludzie pracy dzielili się na kopaczy i obsługującą ich resztę. Kopacze ciężko pracowali w bardzo trudnych warunkach, ale w kliku przypadkach ich zysk, choć rzadki, był niewyobrażalny. Z kolei sklepikarze, szewcy i producenci misek do płukania zadowalali się niewielkimi, lecz stałymi dochodami. Malejące zapasy złota na eksploatowanych terenach oraz ciągle rosnący apetyt przedstawicieli "państwa" wyrażany w podnoszeniu opłat licencyjnych doprowadziły w końcu do wybuchu tak zwanej Eureka Rebellion. Typowe przyczyny i typowe skutki. A rebelianci choć sami przypłacili życiem, to jednak przyczynili się do zmniejszenia ucisku "państwowych".
Po wyjściu z life museum (ja zostałbym tam jeszcze do końca dnia) wracamy do części kasowo-sprzedażowej by kupić upominki. W końcu wsiadamy do samochodu i udajemy się w kierunku Torquay – punktu, w którym rozpoczyna się Great Ocean Road. Jeszcze dziś musimy do niej dojechać i pokonać jej prawie połowę. Great Ocean Road stanowiąca wraz z położonymi przy niej parkami narodowymi (m.in. Dwunastu Apostołów) jest ogromną atrakcją turystyczną i równocześnie największym na świecie pomnikiem ofiar wojny. Została zbudowana po I wojnie światowej przez weteranów w hołdzie poległym kolegom. Budowa zajęła 16 lat.
Po przeciśnięciu się przez zakorkowane miasto Geelong docieramy w końcu do Torquay, parkujemy i lecimy na plażę się wykąpać. Ale już po zejściu drewnianymi schodami na plażę ochota na kąpiel odchodzi, jest za zimno i… nikt się nie kąpie. Te cholerne rekiny i meduzy, cholera wie czy gdzieś tu nie czyhają.
Jest już stosunkowo późno jedziemy zatem dalej. Pamiętając, że w Jindabine nieomal pocałowaliśmy klamkę próbujemy dodzwonić się na kemping, na którym, cały czas niezawodny Tomek, zarezerwował nam nocleg. Nagrywamy się na sekretarkę i prosimy o oddzwonienie, ale zero kontaktu. W końcu docieramy do celu – maleńkiej miejscowości Princetown. Ma chyba zarejestrowanych ze 100 mieszkańców, ale ponieważ leży nieopodal największej atrakcji turystycznej to są tu dwa bary i dwa kempingi. Udaje się - właścicielka kempingu podjeżdża i otwiera nam domek – cena jak zwykle, standard najniższy jak do tej pory, ale i tak jest oddzielna łazienka z prysznicem.