I tak w końcu dotarłem do Chamonix. Pogoda wspaniała, góry prześliczne: po prawej Mont Blanc pokryty wiecznym śniegiem, a daleko po lewej góra moich marzeń Dru. Polacy tego roku mieszkali na kempingu "Pod Kamieniem", położonym kilka kilometrów od Chamonixu. Nie pozostawało mi nic innego tylko zarzucić plecak na barki, drugi wór pod pachę, dwie siatki do ręki, mały plecaczek w zęby i przespacerować z Garu (dworca kolejowego) te kilka kilometrów. "Pół namiotu" już na mnie czekało. Zostawiłem w nim plecaki i zacząłem zasięgać języka, kto gdzie był, kto co zrobił i w ogóle co słychać. Polskiego wypadku śmiertelnego jeszcze nie było. A zwykle tak bywało, że ktoś ginął - zawsze jeden co roku w czasie lata. Sporo osób dawało mi do zrozumienia, że już "najwyższy czas" i dobrze że przyjechałem, bo ostatnio zabrakło kandydata do rozmlaskania. Parę dni wcześniej Alueta (helikopter francuskiej górskiej służby ratunkowej) zdjął z wierzchołka jakiejś strasznej góry dwójkę naszych, którzy po prostu nie wiedzieli jak schodzić i dla wygody a może ze strachu zawołali "śmigło". Z innych plotek dowiedziałem się, że Angole pobili tego roku rekord przetrwania w Valocie - blaszanym schronie położonym czterysta metrów poniżej szczytu Mont Blanc. Otóż po drodze złapało ich załamanie pogody, które trwało, bagatelka, ponad tydzeń. Mieli kontakt z dołem, jest tam bowiem radio, za pomocą którego można poinformować helikoptery i poprosić o pomoc. Cóż z tego, jeśli żadna maszyna nie poleci w zawieji. Na dole się martwiono, a Angole o głodzie i w chłodzie bili rekord w blaszaku, przypominającym dużą puszkę po konserwach, a na zewnątrz szalała zawieja. W pierwszym dniu pogody zabrały ich ledwo żywych helikoptery.
"Pod Kamieniem" panowała atmosfera międzynarodowa: Hiszpanie, Francuzi, Anglicy, Polacy, Niemcy … Sami wspinacze. Turyści, na ogół mają więcej forsy, a poza tym są zbyt wygodni by mieszkać w takich warunkach. Namioty rozstawione jeden obok drugiego w odstępach co kilkanaście centymetrów. Na skrawkach wolnej ziemi na ogół coś leży: brudne menażki, jedzenie, prześmierdłe plecaki, karabinki a tu i ówdzie "szkielet" wspinacza, który właśnie wrócił ze wspinaczki i teraz wygrzewa na słońcu skórę i kości. Przejść przez to kłębowisko ludzi, namiotów i lin jest trudno - nie ma jak nogi postawić. Z powietrza też grozi niebezpieczeństwo: wszędzie porozwieszana bielizna, odciągi namiotów i inne sznurki. Pośrodku tego całego burdlu wielki głaz polodowcowy lub narzutowy. Głaz usiany mnóstwem dróg wspinaczkowych, wariantów i przystawek. Trenują na nim alpiniści. Kamień, przymierzając go do okolicznych gór, jest niewielki coś około siedmiu metrów wysoki, ale zdarzało się już, że pikujące w dół ciało dostawało na tyle poważnych obrażeń, że musiał zająć się nim pobliski szpital. Obok kamienia "wucecik" ale kto by tam z niego korzystał. Wszyscy, wielcy i mali ludzie gór skupiają się (tzn rżną kupę) w pobliskich laskach. A robią to w takich ilościach, że leśne robactwo nie nadąża z przerobem tych gówien. Laski od lat pełne są ślizkich "grzybków" poprzyozdabianych girlandami z papieru toaletowego. Co poniektórzy, ci bardziej zmyślni i inteligentni wpadli na pomysł zrobienia sobie prawdziwego WC, czyli Water Clozet'u, czyli urządzenia gdzie balaski porywane są przez bieżącą wodę. Wypinają po prostu swe dupska do pobliskiego, żwawo rwącego potoku o dźwięcznej nazwie "L'Arve" - oczywiście po polsku przechszczonego na Larwę. Gówienko spada prosto do wody, "chlup" i tyle go widać. Pewno widok takiego bladego tyłka wypiętego prosto do rzeki przyprawiłby niejednego z rajców okolicznych gmin o palpitacje serca.
Na pierwszy rzut oka cały ten bajzel budził wstręt i odrazę - ale tylko przez pierwszych parę chwil. W sumie można się do tego przyzwyczaić. Najfajniej jest po zmroku - brudu nie widać, zmęczeni śpią a reszta się weseli popijając wino, śpiewając i odpalając race, które nie przydały się w górach.
Okazało się, że Krzysia, z którym jeszcze w Warszawie umawiałem się w Alpy, nie ma. Góry wygoniły go deszczem. Wraz z "narzeczoną" udał się zwiedzać południe Francji, zostawiając mnie po prostu na lodzie. Przyznam szczerze, że byłem na tyle przyzwyczajony do takiego rodzaju wybryków, że nieobecność mego stałego partnera nawet mnie nie zdenerwowała. Los mi to nawet wynagrodził, zgodnie z zasadą, że nie ma tego złego co by na lepsze nie wyszło. Okazało się bowiem, że tego dnia bez partnera ostał się "Kolarz". Stworzenie, które bez przerwy gada i to zajadle. Przy czym podczas tego gadania niezwykle się podnieca. Nietrudno sobie wyobrazić, że bardzo łatwo zrażał tym samym do siebie otoczenie. Mnie akurat to zupełnie nie przeszkadzało. Po pierwsze nie wiem dlaczego ale umiałem Kolarza "wyłączyć", w najgorszym wypadku "przyciszyć", poza tym różnica wieku i stażu wysokogórskiego sprawiły, że nie mieliśmy ze sobą wielu problemów. Inaczej mówiąc Kolarz mnie słuchał, ale za to prowadził trudności.
Rozgrzewka. Pierwszą wspinaczkę zaplanowaliśmy na dzień następny. Celem była niezbyt trudna i niezbyt długa (jak na warunki alpejskie), bo jednodniowa droga na jednej ze strzelistych turni górujących nad Chamonix. Grupa tych turni znana jest pod nazwą Igieł Chamonix. Plan przewidywał wjechanie jedną z pierwszych kolejek na Planne*, wbicie się w drogę urobienie tyle ile się da i wycofanie się zjazdami tak by zdążyć jeszcze na ostatnią kolejkę w dół. Na wszelki wypadek przygotowaliśmy lekki sprzęt biwakowy. Rano pogoda była niepewna. Pomimo to postanowiliśmy nie stracić dnia. Biegiem, z wywieszonymi jęzorami, do Chamonix'u, potem kolejką w górę, krótko po śniegu i wbijamy się w ścianę. Granit Alpejski jak to granit; rzeczywiście wygląda na nowszy i świeższy od naszego polskiego czy bułgarskiego, ale w gruncie rzeczy pozostaje granitem. A mnie w granicie wspinanie nie leży. Przewspinaliśmy się około czternastu długości liny i pogoda do spółki z poźną porą zmusiły nas do odwrotu. Zjeżdżaliśmy szybko mijając przewspinane niedawno odcinki drogi. Musieliśmy chyba zabałaganić bo na ostatnią kolejkę w dół już nie zdążyliśmy. Ze względu na wiatr i padający drobny deszcz schodzić nam się nie chciało. Mieliśmy ponadto nadzieję, że może nazajutrz pogoda się poprawi. Postanowiliśmy więc zabiwakować w budynku stacji kolejki. Obsługa zjeżdża ok. dwudziestej pierwszej na dół i zostawiają drzwi budy otwarte. Pomimo, że buda nie posiada dwóch ścian to jednak daje pewne schronienie. Trzeba przyznać, że zostawienie wolnego wejścia jest ładnym gestem w stosunku do spóźnionych ludzi gór.
Kolację upitrasiliśmy pod jakimś kamieniem i w momencie gdy ostatnia osoba z obsługi zaczęła zjeżdżać zameldowaliśmy się w budzie. Karimaty i śpiwory rozłożyliśmy pod ścianą, za którą najmniej wiało. Położyliśmy się - wiało nieziemsko - od czasu do czasu podwiewało nas z różnych stron. W pewnym momencie Kolarz stwierdził, że wygodniej mu będzie w wagoniku, bo tam na pewno mniej wieje. Rzeczywiście drzwiczki wagonika nie były zamknięte. Kolarz szybko się przeniósł i wkrótce usnęliśmy: ja pod ścianą w przeciągu a on w wagoniku. O północy biedak wraz ze śpiworem wrócił, jak Niewierny Tomasz, do przeciągu pod ścianę. Na pytanie:
- Co się stało?
Odparł:
- Rzygać mi się chce.
W taki oto sposób stałem się świadkiem ataku choroby morskiej w górach na wysokości 2000 npm. Kto by mógł przypuszczać? Różne rzeczy dzieją się na tym świecie, a teoria z praktyką jak zwykle nie chadzają w parze: teoretycznie miało być lepiej, bo w wagoniku nie wieje, praktycznie wyszło gorzej, bo bujało jak na okręcie!
W ramach rozgrzewki zrobiliśmy jeszcze jedną drogę, która utwierdziła mnie w przekonaniu, że granit mi nie leży i co więcej, że nie jestem w najlepszej formie. Pogoda się poprawiła. Po tych dwóch rozgrzewkowych dniach mieliśmy już dość wspinaczki skalnej i postanowiliśmy dla relaksu wejść na Mont Blanc - najwyższą górę Europy… według Francuzów, bo według Ormian najwyższą górą Europy jest Elbrus. Wszystkie inne nacje, w zależności od sytuacji geo-politycznej, przychylają się do jednej lub drugiej opinii.
Mont Blanc. Bezpośrednio tłumacząc na polski znaczy Biała Góra - i rzeczywiście prawie cała przykryta jest wiecznym śniegiem. Wysoka na ok. 4800 metrów npm.
Nigdy nie byłem na tej wysokości, mój rekord życiowy w tym czasie wynosił coś pod cztery tysiące. W związku z tym trzeba było się odpowiednio przygotować - przede wszystkim psychicznie. Choć wcześniej stwierdziłem, że wybieraliśmy się na Blanka niejako dla odpoczynku to wcale nie byla to typowa niedzielna wycieczka. Drogę znał Wojcieszek. Przed paroma tygodniami już uderzał, ale niestety pod szczytem musiał zawrócić. Bez wiekszych problemów ustaliliśmy, że uderzymy w trójkę.
Jak zwykle w ramach przygotowań zacząłem zasięgać języka. Między innymi od Wojcieszka dowiedziałem się, że parę tygodni wcześniej czwórkowy zespół wchodził najłatwiejszą drogą. Pod opieką trzech starych wyjadaczy górkich w zespole tym wchodził alpejski debiutant Paszcz. Pod szczytem wyjadacze, mocni nie w górach ale w gębie, po prostu odpadli z braku kondycji. A podopieczny musiał się nimi z a o p i e k o w a ć i sprowadzić w dół. Słuchając tego pomyślałem sobie, że też jestem uważany za wygę to i pewno mnie sprowadzą. Kolejną próbą, o której się dowiedzałem było tym razem udane wejście kobiece, w pojedynkę, ot tak jakby od niechcenia. Kolejnym uderzeniem miało być nasze.
A zatem mieliśmy wyruszyć w trójkę Kolarz, Wojcieszek i ja. Od razu też przystąpiliśmy do opracowania planu akcji. W zasadzie tworzeniem zajmowali się głównie Wojcieszek, bo już tam był i Kolarz, bo zawsze lubił dużo gadać. Tworzyli, tworzyli, a mnie się włosy na głowie jeżyły. Każdą moją uwagę skutecznie kontrowali mówiąc żem nie kompetentny, bom tam nie był.
Plan był następujący: wychodzimy po południu tak, by wieczorem dotrzeć do ruin stacji przesiadkowej kolejki linowej na Aguille du Midi (Igła Południowa). Ruiny te znajdują się nieco dalej od budy, w której Kolarz dostał morskich mdłości, tuż przed lodowcem Les Bossons. Tam mamy się przespać (sic!). O pierwszej w nocy się budzimy, zostawiamy w ruinach depozyt, przechodzimy jeszcze nocą przez lodowiec i idziemy do oporu aż na szczyt. Jeżeli się da to jeszcze tego samego dnia schodzimy w dół.
Z moich obliczeń wynikało, że będziemy spali nie więcej niż trzy godziny. Z praktyki wiadomym było, że i tak nie pośpimy: raz, że po wysiłku (podejście z plecakami), dwa, że po jedzeniu (kolacja w ruinach), trzy, że przed akcją (jak zwykle stres).
- To już lepiej - sugerowałem - w ogóle nie spać tylko grzać przez lodowiec i wcześnie rano być na Blanku.
- Nie zanasz się. Nie byłeś. Trzeba się zregenerować! - skwitowali. I tak już zostało.
Następnego dnia od rana rozpoczęliśmy przygotowania. Skoro planowaliśmy spanie trzeba było wziąć śpiwory i karimaty, maszynkę do gotowania i jedzenie, szturmżarcie i butelki na wodę, czekan, raki i kawałek liny. Najważniejszą sprawą, o której nie zapomnieliśmy, był cały arsenał środków przeciwsłonecznych: czapka, okulary z noskiem oraz krem. Krem taki w krajach zachodnich można kupić w wielu sklepach. Na opakowaniach wymalowane charakterystyki pochłaniania i odbijania ultrafioletu, i tłumaczenia jak należy stosować gdzie i kiedy. W zależności od rodzaju lepszego i bardziej lepszego rożne ceny - do wyboru do koloru. My jednak, jak zwykle, groszem nie śmierdzieliśmy i nie mogliśmy sobie pozwolić na taki krem ale i wcale nie mieliśmy takiej potrzeby. Już, bowiem, od kilku lat wspinacze polscy stosowali bardzo dobry wypróbowany środek produkcji krajowej. Tani ale za to w brzydkim opakowaniu, a co wiecej zamiast uczonej nazwy i wyszukanych charakterystyk na tubie widniał napis: "Maść na hemoroidy, Lechia Pollena". Tak, ten krem rzeczywiście chronił przed oparzeniami słonecznymi i gdyby go nawalić do błyszczących tubek z napisem "UVprotect" to z zewnątrz niczym nie różniłby się od kremów zachodnich. Sam w sobie był bowiem gęsty i przylepny, prawie jak smoła.
Spakowaliśmy wory jak należy i wyruszyliśmy z kempingu około drugiej po południu. Wieczorem, o ósmej dotarliśmy do upiorno-surrealistycznych ruin. Krajobraz iście księżycowy: coś w rodzaju stacji międzygalaktycznej po ataku "łupaczek" (kosmolotów) wrogiej cywilizacji. Stalowe liny, rozwalające się kamienne budynki, a nad tym wszystkim, na wysokości dziesięciu metrów górował zardzewiały wrak wagonika (wielkości autobusu) wsparty na dwóch cienkich betonowych słupach. Wrażenie makabryczne, a co więcej w tym całym burdlu mamy się regenerować. Z wyszukaniem miejsca na nocleg mieliśmy nieco kłopotu, ale w końcu się udało. Rozłożyliśmy się na resztkach podłogi resztek jakiegoś pokoju. To znaczy sam pokój był w resztkach, a jedną z jego resztek były resztki podłogi, zrobione nota bene z resztek desek. Leżąc w śpiworach i gotując gwarzyliśmy sobie pokrzepiając się na duchu przed wyprawą. Na moje nieśmiałe:
- Panowie, a może by tak pospać do czwartej, będziemy mieli więcej pary do wchodzenia?
Odburknęli:
- Ale za to mniej czasu!
O dziesiątej zarządziliśmy spanie. Cóż to była za noc?! Przewalaliśmy się z boku na bok bezskutecznie usiłując zasnąć. Wreszcie udało się usnęliśmy - ale tylko po to, by terkoczące zegarki obudziły nas w piętnaście minut później. Była pierwsza w nocy - czas do rozpoczęcia wejścia na Mont Blanc. Pierwszy "wstał" (wychylił się ze śpiwora) Kolarz. Zapalił znicz nagrobkowy (są lepsze od świeczek bo dłużej się palą i się nie przewracają) i wstawił wodę na herbatę. Wychyliłem głowę ze śpiwora, wokół było upiornie. Blade światło znicza, na ścianach długie cienie, przez drzwi i pół sufitu (którego nie było) zaglądał wrak wagonu. Zwykle podczas takich wczesnych pobudek panuje przeraźliwe zimno. Tym razem było wyjątkowo ciepło. Wcale się z tego nie cieszyliśmy, bowiem ciepła noc w górach wróży załamanie pogody. Do tego należy dodać zmęczenie, nagrobkowy znicz, "krem do dupy" i od razu można wyobrazić sobie jaka atmosfera panowała wokół.
Powoli rozkręcaliśmy się. Powyłaziliśmy ze śpiworów, przygotowaliśmy plecaki do wyjścia. Depozyt - czyli rzeczy, które miały nie mieć zatosowania podczas dalszego wejścia ukryliśmy w kącie za kupą gruzu. Po zakończeniu tej całej krzątaniny, gdzieś koło drugiej, wyruszyliśmy. Lampkami czołowymi rozświetlaliśmy sobie drogę. Po pół godzinie byliśmy w miejscu gdzie ścieżka wchodziła na lodowiec. Zaczął padać drobny kapuśniaczek. Założyliśmy raki, związaliśmy się liną i wkroczyliśmy na potrzaskane lody Les Bossons. Jest to jeden z najpiękniejszych lodowców świata… ale w dzień.
Parliśmy raźno do przodu trzymając się ścieżki. Początkowo nie było z tym żadnego kłopotu ścieżka, była bardziej ubita niż otaczający ją śnieg oraz brudniejsza. Ciemy ślad był łatwo rozróżnialny w świetle czołówek. Stopniowo, jednak, było ją co raz trudniej odnaleźć, dochodziło nawet do tego, że kilka razy musieliśmy się cofnąć bo prowadzący ją zgubił.
Sposób poruszania mieliśmy bardzo prosty. Byliśmy związani czterdziesto metrowym odcinkiem liny: jeden z nas w jej środku pozostali na końcach. Szliśmy w dziesięciometrowych odstępach. Gdy pierwszy zgubił ścieżkę, zaczynał wrzeszczeć informując o tym ostatniego w zespole. Ostatni stawał i na ogół stał jeszcze na ścieżce. Pierwszy i drugi dochodzili do niego. Konsultowaliśmy się co do dalszego przebiegu ścieżki i ponownie ruszaliśmy. Teoretycznie sposób ten gwarantował w miarę sprawne przejście. Każdy z nas koncentrował uwagę na ścieżce i w przypadku gdy coś nie grało stawaliśmy, odnajdowaliśmy drogę itd. Teoretycznie rzeczywiście wszystko powinno grać, ale nie grało. W miarę zagłębiania się w lodowiec ścieżki nam się dwoiły potem troiły w oczach. Zaczęliśmy się łapać na tym, że każdy z nas idzie inną ścieżką. To znaczy idziemy trzema niezależnymi od siebie ścieżkami, które na dodatek wcale nie są ścieżkami tylko ciemniejszymi smugami na śniegu. W końcu znaleźliśmy się w pułapce: wokół tylko szczeliny i nie widać możliwości wydostania się. Zatrzymałem się przed taką jedną i pytam:
- Skaczemy? Tam dalej chyba widać ścieżkę.
Podszedł Kolarz, poświecił mocniejszą latarką i okazało się, że szczelina jest większa niż przypuszczałem. Cofnęliśmy się raz jeszcze i znów brak ścieżki i nowa szczelina. Nie pozostawało nic innego tylko zatrzymać się i założyć "kibel" czyli mówiąc literacko "biwak nieplanowany". Był to mój pierwszy kibel w życiu! Trzecia nad ranem, wokół ćma, z góry siąpi lekki kapuśniaczek. Zawinęliśmy się w płachty biwakowe i stuleni usiedliśmy razem na zwiniętej linie. Zamiast jeszcze spać w cieplutkich śpiworach - "regenerowaliśmy" siły na obślizgłym i zimnym lodowcu. Początkowo rozmawialiśmy ze sobą, lecz wkrótce zapadliśmy w swoisty letarg i tak zostało aż do brzasku.
Brzask to zapowiedź świtu, a dla nas to był sygnał do zwijania kibla. O świcie okazało się, że kiblowaliśmy dziesięć metrów od właściwej ścieżki. Nie rozpoznaliśmy jej w nocy, bo nie była wcale ciemniejsza od otaczającego ją śniegu. Wyznaczały ją tylko odciski zębów raków. Opowiedziałem wówczas kompanom historię z Tatr. Otóż pewnej zimowej nocy w rejonie schroniska w Dolinie Pięciu Stawów Polskich odbywało się "przyjęcie alkoholowe". Zima w tym czasie nie była zbyt mroźna - śniegu było jednak wyjątkowo dużo. Przyjęcie trwało, zaproszeni się alkoholizowali i było świetnie. Ubaw planowano do rana. Tylko jeden z ambitniejszych wspinaczy opuścił imprezę tuż po północy. Mimo, jak na balangę, wczesnej pory wstawiony był już nieźle. Wyszedł z chaty i udał się do położonego nieopodal schroniska. Za dnia nie potrzeba by było więcej niż dziesięć minut. Tej nocy tułał się dwie godziny. W końcu bliski wyczerpania owinął się wokół kamienia i usnął. Rano pozostali biesiadnicy zauważyli jego brak. Rozpoczęto poszukiwania. Delikwent odnalazł się jednak sam. O ósmej obudził go kamień, był bowiem wyjątkowo ciepły. Ale czegóż innego można spodziewać się po… kominie. Delikwent spędził noc śpiąc na dachu schroniska, którego w nocy nie mógł odnaleźć.
Resztę lodowca pokonaliśmy w niecałe dwadzieścia minut i rozpoczęliśmy długie i nudne podejście, przerwane o drugiej krótkim pobytem w blaszanym schronie Vallota. Schron przypomina balię wywróconą do góry dnem. Wchodzi się do niego śluzą umieszczoną w podłodze. W środku koncertowy bajzel. Pod ścianami prycze z kocami pamiętającymi pierwszą wojnę… Punicką. Pośrodku stos śmieci, a w powietrzu "aromat" wydobywający się z wychodka. Świadomie użyłem słowa "aromat", które należy rozumieć jako brzydki zapach bowiem gówna, pomimo że deponowane w schronie, szybko zamarzały i w sumie nie można mówić o odorze czy smrodzie.
Zachowaliśmy się jak na prawdziwych archeologów-badaczy przystało:
- Ty, Czesi tu byli.
- I Węgrzy też.
- Kolejno wyciągaliśmy opakowania ze stosu.
- A tu jeszcze coś zostało: dropsy!
- I trochę mleka skondensowanego.
Na resztkach gazu ugotowaliśmy sobie wyfajansowane mleko, nażarliśmy się różnych międzynarodowych pyszotek i dalej do góry. Do szczytu zostało już niewiele, ale wysokość zaczęła dawać się we znaki. Co kilkanaście kroków trzeba było przystanąć by odpocząć. W gruncie rzeczy opisywanie tego wcale nie jest interesujące. Ciekawych odsyłam do dowolnej książki o Himalajach. W każdej z nich opisy ciężkich stąpnięć i charczących oddechów doprowadzone są do perfekcji. Opisy te doskonale pasują do ludzi takich jak my, którzy po raz pierwszy znaleźli się na wysokości ponad czterech tysięcy metrów.
Sam szczyt Mt. Blanc'u rozczarowuje, jest to po prostu najwyższe wzniesienie ścieżki, która prowadzi wąską granią. Posiłkując się opisami z wyżej wspomnianych książek o Himalajach można opisać końcowe kilkaset metrów: "z lewej i prawej strony była przepaść". Rzeczywiście po obu stronach ścieżki stoki są bardzo strome i prawdopodobnie upadek na tym odcinku skończyłby się kilkusetmetrową zjeżdżalnią i w końcu zejściem śmiertelnym.
O czwartej docieramy do szczytu. Kilka zdjęć, podziwiamy widoki i ruszamy w dół. I o dziwo gdy tylko odwróciliśmy się, by schodzić przestała dokuczać nam wysokość. Z każdym krokiem w dół wstępowały w nas nowe siły. Tempo schodzenia było maksymalne - szybciej się już nie dało, bo poplątałyby się nogi! Mijamy schron Vallota i po godzinie jesteśmy na Les Bossons, pędzimy tak, że nie mamy czasu by dobrze przyjrzeć się przepięknym formacjom śnieżno-lodowo-wodnym tego lodowca. Piękno przyrody nie, nie ma na to czasu. O już widać wagonik - depopzyt nie naruszony.
- Co ten pieprzony gamoń się tak pcha?! - Wrzeszczy w kolejce do kolejki (kolejce ludzi do kolejki linowej) Kolarz.
- Bo mu wpychasz koniec czekana w brzuch! - Odpowiadam.
Zjeżdżamy, już Chamonix i w końcu herbata na kempingu "pod Kamieniem".
Całe zejście zajęło nam coś około trzech i pół godziny. Śmieszne, co? Do góry prawie doba, a w dół trzy i pół godziny. Wyobraźcie sobie, że pośród tubylców (czy tambylców) są tacy zawodnicy co z Chamonix'u (1000 m n.p.m.) na szczyt Blanku (4844 m n.p.m.) i z powrotem tracą niecałe sześć godzin! Owszem biegną z obłędem w oczach po trasie bezbłędnie oznaczonej tyczkami, a w górze wiszą helikoptery zawsze gotowe przyjść z pomocą, a na dole banki gotowe do wypłaty okrągłej sumki w razie pobicia rekordu. Sześć godzin do dwudziestu czterech ma się tak jak sport do romantyzmu. Co więcej założę się, że nikt kto oglądał w telewizji rekordowo szybkie wejście nie będzie miał ani jednej dwustuczterdziestej tej przyjemności gdyby wlazł (lub nawet nie włazł) tam sam.
Jajka. Tradycyjnie w dniu, w którym nie wychodziliśmy w góry, szliśmy do Chamonixu na "zakupy". Na "zakupy" dlatego w cudzysłowie, bo był to kryptonim akcji związanej z przeszukiwaniem towarów nie nadających się do sprzedaży i w związku z tym wystawianymi przed sklepami. Jak nie trudno się domyślić chodzi po prostu o zepsute i nadpsute warzywa oraz owoce wyrzucane przez handlarzy, czyli popularnie zwany fajans. Procederowi temu oddawała się spora część naszej grupy. Nawet panowie doktorzy, a nawet jeden docent! Dyskusji ideologicznych na ten temat wcale nie było. Fajansowanie było starą tradycją alpinistów i należało do całości tworzącej atmosferę gór Zachodu. Jeżeli pomyślicie sobie, że grzebanie w śmietnikach jest obrzydliwe to wcale nie - to tylko kwestia przyzwyczajenia. Natomiast z punktu widzenia etyki i moralności fajansowaniu nie można niczego zarzucić, w przeciwieństwie do tradycji kradzenia, której hołdowała spora grupa uboższych alpinistów zachodnich. Fajansowanie budziło odrazę u co poniektórych, głównie u tych co dostawali dofinansowanie z PZA i w związku z tym mieli trochę pieniędzy na zakup żywności. Wcześniej jak nie byli dofinansowywani też fajansowali - teraz przeistoczyli się w paniska.
Wróćmy do nas. Mieliśmy ustalone miejsca, w których można było coś ciekawego znależć: a to trochę nadgnite brzoskwinie, a to jabłko, a to kanister czy ciekawą butelkę po oleju. Te zdobycze bardzo urozmaicały nam posiłki. Z fajansem różnie bywało raz się udawał raz nie, aż tu pewnego razu rzeczywistość przeszłą nasze oczekiwania. Było to jakoś zaraz po wejściu na Mt. Blanc - udaliśmy się na "zakupy" Blankową trójką. W torbach mieliśmy już nieco towaru i praktycznie zwijaliśmy się do odwrotu. Przechodziłem właśnie koło sterty kartonów. Wypracowanym ruchem, nie zginając tułowia, by tym samym nie zwrócić niczyjej uwagi, uchyliłem wieko jednego z nich a w nim jajka, dużo jajek… zamknąłem wieko… i poszedłem dalej. Świadomość zarejestrowała: "Dużo jajek - to nie może być fajans!". Kilka kroków i nagle wrzask Wojcieszka:
- O k…wa ile jajek!
- Kolarz dawaj torbę!
- Może wszystkie zepsute?
Trzask skorupki, wylewa się białko i całe żółtko, ani śladu zepsucia.
- W co to weźmiemy?
- Ile bierzemy?
- Skąd wziąć torby?
Sypią się pytania Kolarza i Wojcieszka. W tym momencie ja, jak obudzony ze snu - mózg skończył analizować i uwzgłędnił okrzyki kolegów, gwałtownie cofnąłem się do pudła i rzuciłem do Kolarza:
- Bierzmy całe pudło i w nogi!
Decyzja moja wynikała z wcześniejszych doświadczeń. Po pierwsze wstyd, że się fajansuje, po drugie lepiej, by ci co to wyrzucili nie widzieli, po trzecie za rogiem nie jest się już fajansiarzem tylko po prostu niesie się pudło z zakupami. Nikomu już nic do tego.
Ulotniliśmy się błyskawicznie. Dopiero w połowie drogi do kempingu zatrzymaliśmy się w małym zagajniczku, by dokładniej przyjżeć się zdobyczy. Otworzyliśmy pudło, przeliczyliśmy jajka, wybraliśmy rozbite. Zostało coś około czterystu pięćdziesięciu! Nurtowało nas pytanie jak taka fura jaj znalazła się na śmietniku? Odpowiedzią była data ważności na pudle - po prostu jajka były o tydzień przeterminowane!
Na kolację była jajecznica z dwudziestu paru jaj - na nas trzech. Potem zaczęliśmy handlować: pięć jajek dwa franki - tak konkurencyjnej ceny nie wytrzymałby żaden ze sklepów. Co więcej gwarancja: za jedno zepsute dajemy dwa następne. Łaziliśmy pomiędzy namiotami i wciskaliśmy komu się da. Czasami, głównie dla rodaków, spuszczaliśmy cenę do zera: dycha jaj za darmo na kolację. Wyobraźcie sobie byli tacy "rodacy", co reklamowali zepsute jajko z takiej darmowej dychy i co więcej chcieli dostać dwa następne!
Nazajutrz rano przychodzono już do nas:
- Macie jajka?
- Mamy.
- To pięć proszę.
- Trzy franki.
- Jak to wczoraj było dwa!?
- Aha…, rzeczywiście, to masz dychę za dwa franki.
Na twarzy Angola pojawił się jakiś grymas ni to zadowolenia ni to zmieszania, dał forsę wziął jajka zapakowane w firmową torebkę ze sklepu Payota. Tym sposobem przejadając, sprzedając i rozdając upłynniliśmy wszystkie czterysta kilkadziesiąt jaj. Jajecznicy mieliśmy dość na długo! Na tym jajecznym interesie zbiliśmy coś około osiemdziesięciu franków. Pomyśleć, że ktoś to wywalił do śmieci - zepsutych było mniej niż dwadzieścia sztuk!
Dru. "Directe Americane" - to chodziło mi po głowie zanim jeszcze postanowiłem wybrać się w Alpy. Dru - piękna skalna iglica, której zachodnia ściana ma 1200 metrów wysokości i jest stosunkowo pionowa (urwista) jak na góry granitowe. Pośrodku tej pięknej wysmukłej ściany zaklinowany jest skalny głaz - "Blok" wielkości małej kamienicy, poza tym nachylenia bliskie pionu i spadające kamole. Trudności wspinaczkowe więcej niż przeciętne: Trzydzieści pięć wyciągów wspinania! Każdy, kto był w Chamonix musiał marzyć o zdobyciu tej ściany - jednej z najtrudniejszych ścian Alpejskich.
Mój pobyt chylił się ku końcowi i prócz marzeń nic nie wskazywało na to, że uda mi się zdobyć tę ścianę, a ściślej mówiąc dokonać przejścia charyzmatyczną drogą "Directe Americane". Aż tu nagle służba meteorologiczna prognozuje trzy dni pięknej pogody bez opadów - czyli to co trzeba prawdziwym "Lisom gór". Kolarz już tam był, zrobił drogę do połowy i się wycofał. Decyzja zapadła szybko: idziemy. Był tylko jeden szkopuł nie mieliśmy odpowiedniej liny. Pożyczyć było głupio - pomimo to zapytaliśmy mojego byłego partnera Mikrego czy nie użyczyłby nam swojej nowej liny. Odpowiedź była taka jak mniej więcej się spodziewaliśmy: "Niechętnie". W gruncie rzeczy nie ma się czemu dziwić. W zasadzie liny się nie pożycza, a proszenie o tego typu pożyczkę ja sam uznaję za wysoce niestosowne. W końcu zdecydowaliśmy, że zabierzemy dwie nasze liny zbyt krótkie i zbyt ciężkie. Wiedzieliśmy, że potrzeba mieć co najmniej 45 metrów my natomiast mieliśmy dwie czterdziestki. Nawet teoretycznie nie można rozwiązać problemu gdy chce się zjechać pięćdziesiąt metrów, a ma się dwie liny po czterdzieści. Dla niewtajemniczonych dodam, że lina musi być złożona podwójnie tak by można ją było po zjeździe odzyskać. Teoria teorią, a my jak te dwa głuptaki mieliśmy nadzieję, że jakoś sobie poradzimy. Już w trakcie wspinania wiedzieliśmy, że byśmy sobie jednak nie poradzili. Na wspinaniu mieliśmy właściwą linę, a pomógł w tym jak zwykle przypadek.
Jeszcze podczas akcji jajczarskiej natknęliśmy się na dwójkę Hiszpanów, a ściślej Katalończyków. Jeden z nich, Federico Bracke, (jak to zresztą na rasowego Hiszpana przystało - blondyn) przypadł mi do gustu. Od razu wyczułem, że jest to ktoś ponad przeciętną. Dobrze nam się rozmawiało i na pewno byśmy się zaprzyjaźnili gdyby nie list, który otrzymałem od jego brata w kilka miesięcy później. List, w którym brat informował mnie, że Federico zginął podchodząc pod wschodnią ścianę Mont Blanc'u. Zadałem sobie wówczas pytanie "Czemu giną właśnie tacy jak on?". Czemu "dobrzy", a nie "zgniłki" psujące ten świat? Czemu zginął Federico Bracke?
Wróćmy do naszych przygotowań. Katalończyk jak tylko dowiedział się o naszych zamiarach, a był to drugi dzień naszej znajomości, sam wypytał się o nasz sprzęt i sam zaproponował, że pożyczy linę. I co wy na to? Były partner był "niechętny", a nowopoznany Katalończyk na moje stwierdzenie: "Wiesz nie chcę twojej liny, lin się nie pożycza, poza tym gdyby coś się stało to nie stać nas będzie na zwrot kosztów". Odparł po prostu: "Bierz, nic się wam nie stanie, a bez niej nie zrobicie drogi." Cóż było robić? Wzięliśmy i między innymi dzięki niej zrobiliśmy Dru.
I tym razem ułożyliśmy plan ataku, w zasadzie zrobił to Kolarz. Był już tam i znał prawie wszystkie szczegóły. Do tego planu nie miałem absolutnie żadnych zastrzeżeń. Mieliśmy wyruszyć w południe i wjechać kolejką zembatą na lodowiec Mere de Glace (czyt. Merdeglas), dostać się pod ścianę i przespać się w kolebie. Następnego dnia o czwartej rano mieliśmy rozpocząć wspinanie, urobić ściany ile się tylko da i zabiwakować. Mieliśmy nadzieję, że biwak złapiemy na szczycie lub już w drodze zejściowej. Trzeciego dnia akcji planowaliśmy wrócić do koleby zabrać śpiwory i wrócić na kemping, czyli według wyliczeń całość miałaby trwać dwa i pół dnia. Specyfika drogi i rejonu, w którym mieliśmy działać polegała na tym, że po skończeniu drogi schodzi się na drugą stronę góry i po to by wrócić ponownie do podnóża ściany trzeba około sześciu godzin. Zarówno w przeddzień wieczorem, jak i rano w dniu wyruszenia służba meteo z Chamonixu zapowiadała trzy dni pogody jak drut - nic tylko słońce, żadnych chmur, a o jakichkolwiek opadach mowy nawet nie było! Dodatkowo podbudowywał nas psychicznie fakt, że tego samego dnia na Dru wybierał się jeszcze inny polski zespół: Ruda z Gielasem - a oni znali zejście.
Przygotowaliśmy się niezwykle starannie, wcześnie poszliśmy spać i nawet udało się nam szybko usnąć, co na kempingu "Pod Kamieniem" było sprawą dość trudną z uwagi na harmider, który trwał zwykle do północy. Rano pogoda była rzeczywiście bez zarzutu. O jedenastej wory na plecy i w drogę szturmować kolejkę do kolejki zembatej na Merdeglas. Turyści pchają się i cisną, żadnego respektu przed alpinistami nie mają - po prostu dziki tłum. Kolarz się wściekał. Z worami na plecach rzeczywiście ciężko było się wepchać, a o miejscach siedzących nie było co marzyć. Trochę żałowaliśmy, że spakowaliśmy raki do plecaków. Ich nieosłonięte zęby, sterczące na wszystkie strony z plecaka, z pewnością pomogłyby w utorowaniu drogi.
Kolejka wypluła (w rzeczywistości przypomina to raczej uciążliwe wymiotowanie) turystów i nas kilkadziesiąt metrów ponad lodowcem. Schodziliśmy w tym tłumie bidoszonów (pasibrzuchów) jeszcze przez dobrych kilka minut. Dla nich to już koniec wyprawy, może jeszcze zaliczą bar i muzeum na lodowcu, dla nas natomiast to dopiero początek - może uda się uniknąć jednego z biwaków? Przeszliśmy przez barierkę zostawiając za plecami rozwydrzoną cywilizację konsumpcyjną. Zostaliśmy sami z górami, naszym celem i obawami.
Lodowiec przetrawersowaliśmy bez problemu, ścieżkę w morenie bocznej Kolarz odnalazł od razu. W pierwszym swoim odcinku prowadziła stromą gliną, w której osadzone były kamienie. Każdy z nich jakby tylko czekał na właściwy moment, by ześlizgnąć się w dół. Wrażenie okropne. Szczerze powiedziawszy nie wyobrazałem sobie, w jaki sposób ktoś nas zmusi do ponownego pokonania tej ścieżki i co więcej do zejścia nią. Po glinie był pas bujnej roślinności i dopiero po pokonaniu tej dżungli wkroczyliśmy na normalną kamienistą dróżkę. W miarę podchodzenia, jak to się wtedy mówiło "miękła nam rura". Góra rosła i stawała coraz straszniejsza. W końcu dotarliśmy do stóp Ściany. Wyszukaliśmy sobie w miarę wygodną kolebę, zostawiliśmy w niej plecaki i poszliśmy się rozejrzeć. Ruda z Gielasem też już byli. Umówiliśmy się z nimi, że nazajutrz zaczniemy się razem wspinać, a potem zobaczymy może uda się wspiąć razem, zawsze to weselej.
Wróciliśmy do koleby, szybko coś upitrasiliśmy i zaczęliśmy się szykować do snu. Z dołu podeszła kolejna dwójka. Rozłożyli się nieopodal tak, że mogliśmy ich obserwować. Ukucnęli i zaczęli coś jeść. Po piętnastu minutach, ciągle w kucki, wyjęli płachtę biwakową nakryli się nią cali (cały czas siedząc w kucki) i… wygrzebali się z niej dopiero wczesnym rankiem równocześnie wstając z kucek. Podejżewam, że tak spali. My też, żeśmy spali, ale wcale nie głębokim snem sprawiedliwych. W miarę upływu czasu rósł bowiem stres i obawy przed drogą. Czwarta rano - melodyjka zegarka daje znać, że pora się ruszyć. Wychodzimy w rekordowym czasie, głównie dzięki przygotowaniom w dniu poprzednim: ubranie przygotowane do założenia, plecaki szturmowe spakowane, każdy wie co ma dokładnie robić tak, by innemu nie przeszkadzać. Wszystko zapięte na ostatni guzik. Wychodzimy. Przy łacie śniegu, którą dochodzi się do wejścia w ścianę, spotykamy Rudą i Gielasa. Wbijamy się w drogę. Jest jeszcze ciemno. Świecąc czołówkami pokonujemy pierwsze stosunkowo proste wyciągi. Prowadzi znający drogę Kolarz. Na trzecim wyciągu przykra niespodzianka: zalewa nas mały niepokaźny wodospadzik. Mały, ale skubany wystarczył, by wszyscy byli mokrzy. Powoli zaczyna świtać. Ze względu na moją słabą formę nie mam ambicji, by próbować przejścia klasycznego, wykorzystuję więc haki ile tylko się da. Ułatwia to i przyspiesza wspinaczkę. Zresztą jeszcze wcześniej umówiłem się z Kolarzem, że on będzie głównie prowadził, a ja będę robił za tragarza.
Pierwszy lot zaliczył Gielas. Kilka lat temu byłoby to powodem do głębokiej depresji psychicznej, teraz nawet tego nie zauważamy. Drugi poważniejszy stał się udziałem Kolarza. Dawniej pewno byśmy się wycofali, teraz "kamikadze" tylko zakłął, otrzepał się i wio dalej. Przeszliśmy dwa najtrudniejsze wyciągi dolnej części drogi i o pierwszej byliśmy na bloku - całą czwórką. Po dwudziestu wyciągach należał się wreszcie odpoczynek. Jedliśmy, sraliśmy i spoglądaliśmy na słynne zacięcie, którym prowadziły trzy najtrudniejsze wyciągi drogi. Po nich było już łatwiej - jeszcze piętnaście wyciagów i szczyt.
Na temat tego jak pokonaliśmy najtrudniejszy fragment drogi nie będę się rozwodził - po prostu, to co dla nas stanowiło największą trudność i największe przeżycie, to dla czytelnika może okazać się po prostu nudne. By jednak całkowicie nie pomijać tych trzech "pikantnych" wyciągów powiem krótko: na moich oczach (i przy moim dopingu) dokonano kolejnego męskiego przejścia klasycznego (z dolną asekuracją), pierwszego polskiego kobiecego przejścia klasycznego (z górną asekuracją), oraz jednego z wielu przejść po hakach. Mnie zaczęły łapać skurcze mięśni przedramion i palców. Uff! Dwie godziny walki i najtrudniejszy fragment ściany za nami. Czwarta po południu. Do szczytu planujemy dotrzeć o zmroku. Pogoda cały czas jak "drut".
Powoli spada nam ochota do wspinania, jednak tempo pozostaje wciąż wysokie - pół godziny na wyciąg. Skała miejscami przestaje przypominać granit, a upodabnia się do zlepieńców (choć głowy nie daję - być może to tylko był omam lub fatamorgana). Na niebie pojawiają się niewielkie chmury. Nie wywołują one na nas żadnego wrażenia, przecież służba meteo z Chamonix'u "gwarantowała" trzy dni bezchmurnej pogody. Kolejne stanowisko wypada w grotce, w której z powodzeniem mieszczą się dwie osoby. Jest to jedyne miejsce na całej drodze, w którym można sucho przeczekać deszcz. Powoli zmierzcha. Jako ostatni opuszczam grotkę, jest godzina dwudziesta. Tuż pode mną jakiś Azjata dochodzi do grotki. Śpieszę się do góry tak, że nawet nie mam czasu, by mu się dokładnie przyjrzeć.
Robi się zupełnie ciemno, dochodzę do górnego stanowiska. Niebo jest całkowicie zasnute chmurami i zaczyna się błyskać. Pada propozycja, by zjechać do grotki - mówię, że się nie da, bo już jest zajęta. Nie pozostaje nam nic innego jak poszukanie sobie wygodnych miejsc i założenie "kibla". "Kibel" to nieplanowany biwak w górach lub inaczej to miejsce, w którym Góry delikatnie karcą za winy własne i cudze. Na ogół każdy wspinacz górski niesie w plecaku niezbędne minimum sprzętu gwarantujące przeżycie podczas nagłego załamania pogody. Ze względu na pełne zaufanie do imperialistycznej stacji meteo my mieliśmy "minimum minimorum". Płachty cienkiej nieprzemakalnej folii reklamowanej jako świetny izolator termiczny. Dla mnie był to pierwszy kibel w górach - i sporo się na nim nauczyłem (czytaj: dostałem w dupę). Przede wszystkim moja folia NRC była przyszykowane w sposób teoretyczny, to znaczy w domu stwierdziłem, że będzie najlepiej jak folie skleję w worek podobny do śpiwora. I tam siedząc na mokrej linie w strugach deszczu i potem gradu po raz kolejny zaobserwowałem minięcie się teorii z praktyką. By nie dramatyzować zamiast lodowata napiszę: zimna woda zrazu powoli, stopniowo jednak przyspieszając ściekała mi po plecach. Moja powłoka cielesna zaczęła drżeć - było jej coraz zimniej. Tak w konwulsjach i drgawkach przesiedzieliśmy całą noc. Grad przestał padać akurat w momencie gdy wydawało mi się, że nadszedł kres mojej wytrzymałości. Później, ze źródeł dobrze poinformowanych, dowiedziałem się, że miałem wtedy ochotę na lot helikopterem. O brzasku niebo było bezchmurne. Swoją drogą twierdzę, że polskie służby meteo są bardziej fair. Po pierwsze większość prognoz meteorologicznych tworzona jest według schematu: "Jutro pogoda będzie ładna z możliwymi opadami sporadycznie przechodzącymi w opady ciągłe. Temperatura minimalna od pięciu do dwunastu stopni, maksymalna od dwunastu do dwudziestu dwóch. Chyba żeby było inaczej". Po drugie nazwa centralnego instytutu meteo jest bardzo adekwatna do prognoz: IMGW - I My Gówno Wiemy. Nikt nie zalewa "trzy dni absolutnie-murowanej lampy". Wyjaśnienie tej kwestii przyszło w czasie kolejnych moich pobytów we Francji. Po prostu w czasie weekendu prognozy zawsze są dobre, muszą być dobre, bo nie zarobiłby cały przemysł turystyczny.
Rozruszaliśmy zastałe i przemarznięte kości i hajda w górę. Znów zostałem sam na stanowisku. Z dołu dowspinał się jeden z Azjatów - suchutki, wesolutki. Patrzę na niego i próbuję ustalić kto zacz? Ubrany bardziej niż biednie. Sprzęt gorzej niż kiepski. Sposób asekurowania się: jeżeli miałbym się tak asekurować to lepiej chyba wogóle się nie asekurować! Chińczyk czy Koreańczyk, a może Wietnam? Pytam:
- Japan?
- Tak.
- Mowisz po angielsku?
- Nie.
- Po francusku?
- Nie.
Na to ja:
- Sajonara, banzaj.
Pycho mu się uśmiechnęło. Okazało się, że to ci sami co spędzili noc w kucki - mają zdrowie, niech ich tam.
Szczyt, figurka Matki Boskiej, ósma rano, pogoda piękna. Japońce zjeżdzają ścianą, wcale im nie zazdroszczę. My schodzimy klasyczną drogą zejściową, gdybym wiedział jak ona wygląda w całości też bym sobie nie zazdrościł. Zjazdy, zjazdy, kruszyzna. Dobrze, że Ruda zna tę drogę. Sami bez jej znajomości pewno byśmy się po stokroć gubili. Formacje skalne przedziwne, postrzępione jak płomienie z kamienia, tak zresztą się i nazywają: "Flamme de Pierre". Zjazdy, zjazdy, mały lodowiec, schronisko. Schroniskowa panienka notuje nazwiska i obywatelstwa, wcale nie dla CIA lub KGB tylko dla francuskiego GOPRU - chcą wiedzieć czy wszyscy przeżyli burzę? Dalej w dół. Merdeglas. Ostatnia kolejka w dół dawno już odjechała. Nie mamy siły, by iść pod ścianę po depozyt, kierujemy się w dół na kemping odespać to wszystko. Chamonix, kemping , gratulacje, jestem wykończony, oznajmiam Kolarzowi, że nic nie chcę jeść i w związku z tym nic sobie nie robię do żarcia i co więcej jemu też nic nie zrobię. Kolarz się nie dziwi też mu się nic nie chce. Ktoś życzliwy ugotował nam zupy. Jemy i walimy się spać (bez śpiworów). Budzę się po dwunastu godzinach, w tej samej pozycji, w której zasnąłem.
Ale inni też mają podobne marzenia. Poniżej film zrobiony 28 lat później: